wtorek, 31 stycznia 2012
"Przychodzi baba do lekarza..."
Dzisiaj
zamiast nad ocean trafiliśmy do lekarza. Niestety w Portugalii dzieci też
chorująL Tym razem padło na Lenke. Na szczęście nic groźnego.
Mała złapała jakiegoś wirusa, prawdopodobnie ma obniżoną odporność przez te
wyrzynające się ząbki( dzisiaj dołączył 4-ty).Zanim dostaliśmy się do lekarza
musieliśmy przejść skomplikowaną procedurę rejestracyjną( Kafka się tu chowa).
Zakończoną wydaniem numerka, który trzeba było odebrać o 15-tej czego nie
zrobiliśmy(bariera językowa). I zaczęły się schody( na pewno nie do nieba) bo
okazało się, że bez numerka lekarz nas nie przyjmie. Na nic zdały się prośby, „groźby”
nie pomogła nawet sprzątaczka, która stanęła po naszej stronie. Lekarz
przyjmuje dziennie 12 pacjentów i ani jednego więcej(lepiej niż w szpitalu w
Leśnej GórzeJ). Nie tak jak u nas 50 pacjentów + 10 dodatkowychL Pozostało nam przyjechać jutro albo jechać do
szpitala w Aveiro. Jednak o czym nie raz się przekonaliśmy-Portugalczycy to
życzliwy naród. I kiedy zrezygnowani opuszczaliśmy przychodnie zaczepił nas
jakiś tubylec oferując nam telefon do swojego kolegi… lekarza. Po chwili pojawiła
się „zaangażowana” sprzątaczka oznajmiając, że zwolniło się jedno miejsce. Uff…
Ustawiliśmy się grzecznie w kolejce z numerkiem 8 i po 2,5 godzinach trafiliśmy
do doktora, który na szczęście mówił po angielsku. Pan doktor zbadał, osłuchał,
zajrzał do gardła, zajrzał do ucha …i przepisał w razie gorączki- paracetamol.(
To chyba podstawowy lek tutaj bo w aptece jak poprosiłam o syrop to dostałam
syrop z… paracetamolem) a w razie niepokojących objawów zalecił kolejną wizytę…
Mam nadzieję, jednak ,że obejdzie się bez tego i, że Lena sama zwalczy
choróbskoJ.
poniedziałek, 30 stycznia 2012
Rolowana niedziela
Wczoraj postanowiliśmy wykorzystać dobrą pogodę (w każdej
chwili może nastąpić załamanie i zacząć padać deszcz…) i pojechaliśmy „tam
gdzie rosną palmy”. Pola po raz pierwszy spróbowała swoich sił na rolkach. Szło
jej całkiem nieźle może dlatego, że już wcześniej jeździła na łyżwach. Na
początku asekurował ją Maciek, ale na koniec młoda jechała już sama. Tak jej
się spodobało, że rolki zdjęła dopiero w domuJ. Dokumentacja: http://youtu.be/GQqOc8xBUnU Po drodze „zaliczyła” w nich jeszcze plac zabaw, gorącą czekoladę w kawiarni,
głaskanie piesków i drzemkę w samochodzie. Padły obie z Lenką. Młodsza siostra dzielnie
wspierała starszą „susząc” swoje 3 ząbki. Udany dzionek zakończyliśmy pyszną kolacją
– owoce morza (sposób połowu przedstawiony na zdjęciu). Opis produkcji towarzyszącego
im wina będzie miał miejsce nieco później J
sobota, 28 stycznia 2012
"Zagraj to, Sam. Zagraj..."
Dzisiaj w poszukiwaniu lokalnych specjałów trafiliśmy do
knajpki, która swoim wystrojem bardziej przypominała klimat z „Casablanki” niż portową
tawernę. Stare pianino (niestety nikt nie grał na nim w białych rękawiczkach,
ale obsługiwała nas czarnoskóra kelnerka), a zamiast Fado muzyka z lat 40-tych.
Na szczęście kuchnia portugalska. Ja zamówiłam zupę z owoców morza oraz
Feijoada com mariscos, Maciek „Jardinheira’ę” a Pola „Camaraos” - grillowane
krewetki (jest ich fanką od Madery) tylko Lenka musiała zadowolić się chlebem (na
razie posiada tylko 3 zęby). Jedzonko średnie i dosyć drogie, ale w ramach
poznawania nowych smaków postanowiliśmy przetestować miejscowe restauracje. I
tak jedliśmy już w knajpie brazylijskiej, która tym różni się od portugalskiej,
że serwuje potrawy z grilla głównie mięso (Maciek zachwycony), ale też np. grillowany
ananas. Poli najbardziej smakowały kiełbaski, Lence chlebekJ. Ja jestem fanką
narodowej portugalskiej potrawy czyli bacalhau (dorsz, który w lokalnych
sklepach występuje w formie suszonych filetów), który jak twierdzą
Portugalczycy można przygotować na 365 sposobów czyli na każdy dzień w roku. W
menu nie może oczywiście zabraknąć owoców morza, które serwowane są tu od „entrady”
(przystawka) w formie „petiscos” począwszy, zupy aż po danie główne kończąc mam
nadzieje, że nie na deser...Podobno lokalne przysmaki to węgorze i małże z
tutejszych lagun oraz „ovos moles” czyli kandyzowane żółtka jaj w „opłatkowym”
cieście. I jeszcze wiele innych potraw, które mam nadzieję uda się nam
przetestować przez te dwa lata… Jedna rzecz, do której nie możemy się
przyzwyczaić to tutejsze godziny posiłków tzn. obiady w restauracjach są
serwowane do godziny 15-tej, w niektórych do 14-tej. Potem przerwa przez parę
godzin i dopiero kolacja od 19-tej godziny. Jeśli się nie zdąży do 15-tej na
obiad to potem klops (pozostaje ewentualnie McDonald) albo gotowanie w domu - sami
się już o tym przekonaliśmy. Dlatego zwiedzanie zaczynamy od obiadu, potem
kawka i można ruszyć w miasto…
środa, 25 stycznia 2012
Kroniki Porto-owe cz.1.
W sobotę zrobiliśmy sobie wycieczkę do Porto i muszę
przyznać, że od razu zafascynowało mnie to miasto, które w porównaniu z sennym
Aveiro tętni życiem i jak przystało na miasto portowe ma swój specyficzny
klimat. My w tą klimatyczną podróż wybraliśmy się pociągiem dzięki czemu już na
dworcu Sao Bento w Porto mogliśmy podziwiać hol ozdobiony słynnymi azulejos (podobno
jest ich 20tys.) Na kafelkach przedstawione są dwa tematy: historia transportu
i historia Portugalii. Po wyjściu z dworca i po kupieniu pieczonych kasztanów (może
najlepsze są na placu Pigall, ale na pewno najdroższe w Porto). No cóż zawsze
płaci się jakieś frycoweJ.
Za to kawa, którą piliśmy przy głównej ulicy tania i b. smaczna. Po drodze
natknęliśmy się na paradę „bębniarzy” chyba rodzinny biznes bo skład był od
5-latka po 80-latka. I każdy walił w swój blaszany bębenek. Po występie
postanowiliśmy zejść z uczęszczanych szlaków turystycznych i zapuścić się w
plątaninę ciasnych uliczek ze staroświeckimi sklepikami, starymi kamienicami i
praniem suszącym się na wąskich balkonach. Stromymi uliczkami (Maciek musiał
miejscami nieść wózek z Leną) doszliśmy do Cais da Ribeira najbardziej gwarnego
miejsca w Porto. Miejsce kultowe, pełne kawiarenek, barów rozciągających się
wzdłuż rzeki Duero. Po drugiej stronie rzeki znajdują się słynne winnice, w
których można degustować i kupować słynne Porto. My zrobiliśmy sobie spacer
wzdłuż rzeki a degustacje zostawiliśmy sobie na inny czas (tzn. kiedy odłączę
Lenę od piersi). Pola oczywiście musiała zaprzyjaźnić się z każdym psem
napotkanym po drodze (zgodnie z jej dewizą, że dzień bez pogłaskanego psa to
dzień stracony…) i tak spacerkiem doszliśmy do stromej kolejki obserwując po
drodze zakochanych, których można było spotkać niemalże na każdym kroku.
Dlatego do znanego powiedzenia „„ Coimbra studiuje, Braga się modli, Lizbona
się stroi, a Porto pracuje” dodałabym jeszcze „Porto randkuje”. Niewiadomo
tylko co bardziej przyciąga kochanków pogoda czy niezwykły klimat miasta…
niedziela, 22 stycznia 2012
Zachód słońca
Wczoraj w Dzień Babci, po 9-miesiącach wyszedł Lence
pierwszy ząbek, a dzisiaj w Dzień Dziadka „wyrżnął” się drugi. Postanowiliśmy
to uczcić i pojechaliśmy nad ocean. Niestety Portugalczycy też musieli mieć
dzisiaj wiele powodów do świętowania, bo na Praia de Barra były tłumy. Na
szczęście większość z nich zgodnie z tradycją i zamiłowaniem do kawy okupowała
pobliskie kawiarenki. Tak więc wydmy i ocean mieliśmy prawie dla siebie. I tak Lenka
pierwszy raz siedziała „w wielkiej piaskownicy” licząc ziarenka piasku, a Pola
biegała po wydmach do czasu aż weszła w psią kupę( robi to tak często, że
powinna być najszczęśliwszym dzieckiem na świecieJ).
Było tak przyjemnie, że zostaliśmy aż do zachodu słońca, który obserwowaliśmy z
kawiarni wypełnionej po brzegi Portugalczykami…
piątek, 20 stycznia 2012
Poszła Pola do przedzkola
Copyright Pola |
Pola po wczorajszym debiucie w roli fotografa postanowiła
kontynuować swoje „dzieła” i zabrała aparat- „Hello Kity” do przedszkola. Zanim
ją odebrałam, a dzisiaj było to dopiero o 15.30( staramy się stopniowo wydłużać
jej pobyt w przedszkolu) zdążyła „wypstrykać” całą kartę. Uwieczniając na
zdjęciu całe przedszkole od kucharki po panią dyrektor. Można powiedzieć, że
już się zaklimatyzowała w nowym miejscu i chyba polubiła… . Za każdym razem jak
po nią przychodzę to chce zostać dłużej. A na pytanie „Jak było w przedszkolu?”
albo „Co było na obiad?” odpowiada „Nie pamiętam” czyli standard… Potem dopiero
przed zaśnięciem się rozkręca i opowiada jak było. Lence też się podoba
przedszkole Poli co widać na dołączonych zdjęciach. Cały czas się cieszy i
sapie z radości, a ostatnio wydaje dźwięki jak kaczor DonaldJ ku uciesze
portugalskiej gawiedzi. Pola ma już swoje ulubione koleżanki Filipa i Beatrise (
ale cały czas podkreśla, że jej przyjaciółka to-„Mała Viki” z Polski) , kolegę
Miguela, który przynosi jej kapcie oraz ulubione panie, a wśród nich p. dyrektor(
Maciek śmieje się, że dlatego, że najmłodsza i najładniejsza). Ostatnio po
drodze do przedszkola nazrywała kwiatków i kazała Maćkowi dać dyrektorceJ Ma też swoje
antypatie-pani od „pampersiaków”( czyli maluchów) i Tiago( nadpobudliwy
chłopiec).
czwartek, 19 stycznia 2012
Martwy sezon
Jakieś 15 minut drogi samochodem i jesteśmy na Praia de
Barra albo Costa Nova czyli na miejscowych plażach nad oceanem. Po drodze
mijamy rozlewiska przy których w drewnianych przystaniach cumują jachty i
motorówki, a na piaszczystych mieliznach miejscowi zbierają coś (owoce morza?).
Mijamy jakąś senną wioskę, potem kawałek autostradą, na rondzie w prawo i już z
daleka widać spore wydmy na, których rosną… palmy. Wjeżdżamy na prawie pusty
parking i podziwiamy kolorowe domki w paski (biało-czerwone, niebieskie,
żółte), które mienią się w słońcu. Jak głosi miejscowa tradycja –malowano tak
kiedyś domy rybaków żeby łatwiej im było trafić po wielogodzinnych połowach. My
trafiamy bezbłędnie nad sam ocean wybierając jedną z drewnianych kładek. Spokój,
pusto (w końcu to martwy sezon) tylko szerokie piaszczyste plaże, które ciągną
się kilometrami i wielki błękit… z dwumetrowymi falami. Podobno raj dla surferów,
którzy przyjeżdziają tu z całej Europy. I pomyśleć, że my mamy ten „Raj tuż za
rogiem” (przynajmniej przez 2 lata) Pola zachwycona biega i robi zdjęcia swoim
aparatem, Lenka piszczy z radości a Maciek bierze ręcznik, kąpielówki i idzie
się kąpać do oceanu… W końcu ktoś musi rozpocząć nowy sezon Anno Domini 2012!
Na szczęście mimo połowy stycznia w cieniu jakieś 16st. w słońcu 20, temperatura
oceanu… wolę nie wiedzieć, chociaż Maciek twierdzi, że ciepło. Brrr… Po takich
przeżyciach idziemy na zasłużoną kawę do pobliskiej kawiarenki, która o dziwo
jest pełna ludzi. Spędzamy tam dobre 40 minut, bo oprócz kawy i gorącej
czekolady serwują tam pyszne tosty i darmowy widok na ocean. Pola oczywiście
nie może usiedzieć na miejscu i po chwili ma już obfotografowanych wszystkich
tubylców w kawiarni łącznie z personelem. I muszę przyznać, że całkiem niezłe
wyszły jej te fotki - na paru można zawiesić okoJ.
Copyright Pola |
Copyright Pola |
Subskrybuj:
Posty (Atom)