niedziela, 29 kwietnia 2012

"Życie nocne w Sewilli"

















„Sewilla-pisał Byron- to czarujące miasto, które słynie z kobiet i pomarańczy”. My chociaż spędziliśmy w mieście Carmen tylko trzy dni możemy powiedzieć, że słowa XIX-wiecznego poety trafnie oddają charakter tego miasta.
Do Sewilli dojechaliśmy w środę późnym popołudniem prosto na procesję...tylko tym razem nie mogliśmy liczyć na pomoc policji i musieliśmy radzić sobie sami tzn. "porzucić" samochód na obrzeżach miasta po czym  przetransportować się do hotelu w centrum Sewilli. Z bagażami i dwójką małych dzieci przedostać się przez tłumy na procesji-to nie lada wyczyn, ale jakoś daliśmy radę :-).Niestety hotel nie był juz taki wspaniały jak w Cordobie. Właściwie jedynym plusem tego pensjonatu było to, że był w samym centrum i mieliśmy nocną procesję na wyciągniecie ręki. W Wielki Czwartek na ulicach Sewilli obok zakapturzonych pokutników pojawiły się "kobiety w czerni" tzn. seniory bądź seniority odziane w czarne koronkowe suknie, rękawiczki i specjalne koronkowe nakrycia głowy. Seniory chodziły w tych żałobnych strojach cały dzień, a my niczym paparazzi „polowaliśmy” na nie żeby je dyskretnie sfotografować.
W tym dniu zwiedziliśmy Alcazar- pałac w którym mieszkali władcy Sewilli, między innymi srogi Al.-Mu’taida, który miał harem liczący 800 kobiet i ogród, w którym kwiaty rosły w czaszkach jego skróconych o głowę wrogów... Po obejrzeniu pałacowych ogrodów i po urodzinowym obiedzie mojej mamy wróciliśmy do hotelu. W nocy obudził mnie dziwny hałas dobiegający z zewnątrz. Popatrzyłam na zegarek - dochodziła 3 rano, wyjrzałam przez okno i zamarłam... Po obu stronach wąskiej ulicy stały tłumy ludzi, a jej środkiem sunęli niczym nocne zjawy zakapturzeni pokutnicy, niosący krzyże i zapalone œświece. Obudziłam mamę i Maćka, który jednak nie wykazał wielkiego zainteresowania i powrócił czym prędzej w objęcia Morfeusza. Okazało sie, że trafiliśmy na jedną z nocnych procesji, które wyruszają w Wielki Czwartek po północy niosąc swoje pasos i zostają przez całą noc aż do świtu. Tym razem procesji nie towarzyszyła żadna orkiestra, pokutnicy szli w kompletnej ciszy pogrążeni w modlitwie i zadumie. Nawet wśród gapiów panował spokój. Ten milczący pochód przerywał tylko co jakiś czas dźwięk werbla oznaczającego krótki postój. Z czasem przenieśliśmy się na nasz balkon, bo stamtąd mieliśmy lepszy widok. Tego samego zdania był nasz sąsiad zza ściany (łudząco podobny do Woody AllenaJ), który obserwował procesję ze swojego balkonu. W tym dniu położyłam się o piątej nad ranem, ale nie żałuję, bo było to niesamowite przeżycie i dzisiaj choć minęło już trochę czasu „mam ciary” jak sobie o tym przypomnę...

czwartek, 26 kwietnia 2012

“Kordoba o zapachu pomarańczy”







Są takie miejsca do ktorych chciałoby sie wrócic jescze raz i na pewno należy do nich Kordoba. Skromne, lecz bezpretensjonalne miasto zachwyciło nas wszystkich. I każdy z nas znalazł tu coś dla siebie. Nie była to jednak miłość od pierwszego wejrzenia i początek był raczej trudny kiedy to przyjechaliśmy pod wieczór i  trafiliśmy prosto na procesję, która całkowicie zablokowała centrum miasta gdzie mieliśmy hotel. Na szczęscie dzięki uprzejmości lokalnej policji( Maciek do dzisiaj wspomina śliczną polcjantkę z “frenchem” na paznokciach), która wyprowadziła nas z gmatwaniny waskich uliczek prosto na parking poza centrum skąd piechotą dotarliśmy do hotelu. Upajając się delikatną wonią kwitnacych pomarańczy podziwialiśmy po drodze najpiękniejszy meczet na Półwyspie Iberyjskim-Mezquita, który w blasku księżyca robił niesamowite wrazenie. Gdy dotarliśmy do celu okazało się, że mieszkamy w pięknym hotelu w samym sercu miasta “z widokiem” na wyszukane patia. Jeszcze wieczorem, po połozeniu dzieci spac w trybie “zmianowym” poszlismy zwiedzic okolicę- czytaj lokalne  bary tapas. I jakoś tak nogi same nas poniosły do baru o tajemniczej nazwie “ Los palcos”. To rzeczywiście los-przeznaczenie nas przygnało do tego lokalu, w którym to okazało sie, że dają najlepsze tapas i sangrię w całej Andaluzji. I te oliwki...(specjalnie nacinane, trzymane w zaprawie czosnkowej) po prostu ”palcos” lizac! Na drugi dzień po pysznym śniadaniu i “prasówce” z kawą pożegnaliśmy z żalem nasz hotel i ruszyliśmy w kierunku meczetu, mijajac po drodze nasze “Los palcos” z mocnym postanowieniem, że przyjdziemy tu w porze obiadowej. Za dnia Mezquita robi jeszcze wieksze wrazenie i to już od progu- “Przypominajacy wnętrze namiotu las podpór, przywodzi na myśl pustynie“. Taka wielka liczba kolumn miała podobno optycznie powiększyć wnętrze meczetu. Kiedy na chwilę  z kadru znikneli  turyści miałam wrazenie, że czas się ztrzymał i  słyszę głos imama przewodzącego modłom.  Środkową część świątyni zajmuje renesansowa katedra wzniesiona 300 lat po rekonkwiście. Karol V, który zlecił budowlę tejże, po jej zakonczeniu zrozumiał podobno swój błąd I miał powiedzieć do członków kapituły ”Stworzyliście coś, co mógł wznieść ktokolwiek, w dowolnym miejscu na świecie, a zniszczyliście coś całkowicie wyjatkowego”. Po takich duchowych przeżyciach z przyjemnością udaliśmy się do naszego baru na obiecane tapas, mijajac po drodze przepiękne patia, które sa podobno prawdziwą dumą Kordoby, a władze miasta co roku w maju organizuja “Festiwal patiów”. W “Los palcos” kelnerzy przywitali nas jak starych znajomych proponujac nam od razu sangrie:) i oliwki...Tym razem przenieśliśmy się na patio i tam rozkoszowaliśmy sie “boskimi tapas”. Nie wiem czy to magia tego miejsca, ale dziewczynki też czuły sie tam wysmienicie. Pola po zwiedzeniu wszystkich zakamarków i obfotografowaniu obsługi (łącznie z szefem kuchni) usiadła grzecznie do jedzenia, a Lena ćwiczyła “sztuke uwodzenia” i czarowała uśmiechem wszystkich kelnerów.

wtorek, 24 kwietnia 2012

„Spacerem po Albaicinie”








Na zakończenie naszego pobytu w Grenadzie postanowiliśmy zwiedzić  starą  arabską dzielnicę -Albaicin.  Podobno ma ona kształt zaciśniętej pięści i znajdują się w niej najstarsze mauretańskie łaźnie(Banos). My jednak nie skorzystaliśmy z kąpieli w łaźniach  zamiast tego „zanurzyliśmy” się w średniowiecznych, wąskich(tak wąskich, że jak przejeżdżał samochód to musieliśmy się chować –nawet złożone lusterka nie pomagały)  uliczkach Albaicin. Arabska dzielnica mimo, że znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO owiana jest złą sławą i lepiej nie zapuszczać się tam samemu po zmroku, a w dzień „nie wyglądać na turystę”. To drugie raczej niewykonalne, bo prawie wszyscy to turyści. Nam na szczęście nic złego się nie przytrafiło, a jedyne co nam spadło na głowę to deszcz… dlatego nie zabawiliśmy tam długo. Schronienia poszukaliśmy w lokalnej knajpce w której  uraczyliśmy się paellą, salmorejo(chłodnik pomidorowy z jajkiem, szynką i czosnkiem pycha -J) i ruszyliśmy „para Cordoba”.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

„Za mundurem panny sznurem”











Na trzeci dzień naszego pobytu w Grenadzie dołączyła do nas moja mama i wspólnie kontynuowaliśmy naszą świąteczną podróż po Andaluzji. Kiedy wieczorową porą wybraliśmy się na poszukiwanie restauracji polecanej przez przewodnik przez przypadek trafiliśmy na koncert orkiestry dętej na świeżym powietrzu. Był to pokaz, a właściwie rozgrzewka muzyków przed procesją. Orkiestra, a szczególnie jej męska część, prezentowała się bardzo okazale i grała tak porywająco, że aż się chciało maszerowaćJ. Nie znam się na repertuarze, ale raczej nie były to żałobne pieśni… Panowie zatrąbili (wspaniałe solówki), zabębnili, wypalili papieroska (niektórzy nawet w trakcie grania, ale trudno się dziwić skoro sam dyrygent jako pałeczki używał „el cigarrillo”) i ruszyli na procesję… Idąc na kolację minęliśmy kolejną orkiestrę podążającą na procesję, która prawdopodobnie była już po rozgrzewce na kolejnym placu. Okazało się, że w tym dniu spotkać orkiestrę nie było tak trudno - wystarczyło bowiem znaleźć się tylko w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie… czyli na jednym z licznych placów w centrum Grenady, godz.17.30 J

niedziela, 22 kwietnia 2012

„Semana Santa(Święty Tydzień) w Grenadzie"











Właściwie to procesja "przyszła do nas" - wystarczyło bowiem wyjść z hotelu i tuż za rogiem szedł cały orszak. Na początku zakapturzeni pokutnicy (nazarenos) w fioletowych pelerynach niosący zapalone świece, następnie orkiestra grająca żałobne pieśni, a na końcu costaleros czyli mężczyźni dźwigający na własnych barkach ogromne i strasznie ciężkie ołtarze. Tak zwane pasos-„ wymyślnie zdobione platformy, na których są obnoszone drogocenne XVII-wieczne figury Najświętszej Marii Panny i Chrystusa, przedstawiające sceny z Misterium Pasyjnego". Jak się później okazało w każdym mieście jest kilka takich bractw(hermandades). Różnią się między innymi strojami tzn. kolorami peleryn, kapturów i każde z nich ma swoją platformę, którą wystawia podczas Świętego Tygodnia pod eskortą kilkuset(!) pokutników. Costaleros, którzy nieśli platformy musieli co chwila robić przerwy i odpoczywać(staliśmy tak blisko, że widzieliśmy jacy są zmęczeni i mokrzy od potu) ponieważ taka platforma mogła ważyć nawet 2 tony(!) W końcu bracia od wielu miesięcy przygotowują się do Semana Santa ubierając figury świętych w drogocenne i ciężkie szaty ,a na koniec jeszcze dekorują paso kwiatami i świecami. Chłopaki oprócz krzepy musieli mieć wszystko przećwiczone i opanowane do perfekcji, bo przejście wąskimi uliczkami z takim ciężarem to naprawdę wyższa szkoła jazdy. Nad całą logistyką zaś czuwali inni zakapturzeni bracia, którzy nadawali rytm uderzając miarowo w bębny albo grając pieśni żałobne na trąbkach. A w powietrzu unosił się zapach kadzideł, wosku i mirry…