środa, 31 października 2012

"Caipirinha"


Ojczyzną tego koktajlu na bazie alkoholu z trzciny cukrowej zwanego cachaca jest Brazylia.  Do Portugalii przypłynęła prawdopodobnie razem z innymi brazylijskimi "specjałami" i stała się nie mniej popularna niż jej bezalkoholowa "koleżanka" zwana Guaraną.  Można ją zamówić praktycznie w każdej szanującej się portugalskiej knajpce o czym przekonały się także moje kuzynki, z którymi zwiedzałam "Aveiro by night" i którym również  smakowała ta portugalska odmiana. Guaranę zaś można kupić w każdym szanującym się supermarkecie np. Pingo Doce (nasza polska Biedronka). Caipirinhe można z kolei przyrządzić samemu w domowym laboratorium pod warunkiem, że dysponuje się odpowiednimi składnikami:
1/2 limonki, 60ml cachacy(brazylijskiej wódki), 2-3 łyżeczki brązowego cukru z trzciny cukrowej, kruszony lód
Przyrządzanie:
Limonkę umyć, sparzyć, przekroić na 4 lub 8 części. Wrzucić do wysokiej szklanki, dodać cukier i wycisnąć. Następnie wsypać pokruszony lód do pełna szklanki. Wlać cachaçę i wymieszać. Podawać z dwiema rurkami oraz udekorować ćwiartką limonki.
Odmianą tego brazylijskiego  drinku jest "Caipiroska", do której zamiast casachy dodaje się wódki i co ciekawe ten rodzaj koktajlu jest obecnie bardzo popularny w...Brazylii a podyktowane to jest zwiększoną dostępnością zagranicznych wódek na tamtejszym rynku. Portugalczycy natomiast tak rozsmakowali się w Caipirinhii, że wypuścili na rynek jogurty o tej samej nazwie na szczęście tylko o smaku limonki...

niedziela, 21 października 2012

"O czym szumią cedry"


















Lasy Busaco a właściwie Mata Nacional do Busaco to, podobno obok kafelków azulejos i suszonego bacalhau(dorsza), jeden ze znaków rozpoznawczych Portugalii. Te najsłynniejsze i najbardziej szanowane lasy w kraju w średniowieczu należały całkowicie do Kościoła. Pierwsze wzmianki na ten temat datowane są na VI w. kiedy to  benedyktyńscy mnisi założyli w lasach pustelnię a w XVII w. osiedlili się tam karmelici, którzy zbudowali mur, który do tej pory wyznacza granice lasu. Pierwotnie nie mogły do niego wchodzić kobiety a papież Urban VIII wydał bullę, która nakładała ekskomunikę na każdego, kto zniszczy choćby jedno drzewo w tym lesie. Karmelici sprowadzili z całego świata niezliczone gatunki drzew, min.: sosnę himalajską, japońskie drzewa kamforowe, cedry libańskie, miłorzęby japońskie i wiele, wiele  innych. Dość powiedzieć, że obecnie rośnie tam ok. 700 gatunków drzew. Lasy Busaco, oprócz tego, że były przez wieki własnością Kościoła,  zapisały się w historii Portugalii jeszcze z innego, mniej religijnego powodu. Podczas wojny o niepodległość Hiszpanii (słynna bitwa pod Busaco w 1810 r.) były miejscem, w którym armia Napoleona doświadczyły pierwszej znaczącej porażki dostając baty od zjednoczonych wojsk portugalsko-angielskich. Portugalczycy aby uczcić swoje zwycięstwo nad Napoleonem co roku organizują huczną inscenizację bitwy w strojach z epoki. Obecnie lasy Busaco nie są już na szczęście polem bitew, a jedyne manewry, które się tam odbywają to rodzinne pikniki i turyści szukający ukojenia wśród starych drzew. My też postanowiliśmy odwiedzić to znane miejsce i poszukać cienia, tym bardziej, że jeszcze dwa tygodnie temu upał był nie do wytrzymania (we Wrocławiu było wtedy 10 st.). Zanim trafiliśmy do lasu zatrzymaliśmy się w Palace Hotel do Bucaco, dawnej rezydencji królewskiej w stylu neomanuelińskim wzniesionej w XIX w. Obecnie przekształcono ją w luksusowy hotel, w którym to za odpowiednią opłatę można wynająć pokój zajmowany kiedyś przez Manuela II. My jednak zadowoliliśmy się kawą podaną w pałacowych wnętrzach :). Po drodze Zajrzeliśmy jeszcze do kościoła i do cel mnichów, które jako jedyne pozostały po opactwie karmelitów. Potem zaszyliśmy się w lesie aby po jakimś czasie zmęczeni tułaniem się po leśnych ostępach zasiąść przy piknikowym "stole". Wracając do domu zahaczyliśmy jeszcze o uzdrowisko Luso położone 3 km za lasem by zaczerpnąć wody z "cudownego źródełka". Okazuje się bowiem, że woda ta, którą pije cała Portugalia ma właściwości lecznicze i wspomaga min.leczenie reumatyzmu. Można ją co prawda kupić w każdym supermarkecie, ale wiadomo, że u źródła smakuje lepiej. My też wzięliśmy przykład z tubylców i napełniliśmy swoje pięciolitrowe baniaczki prosto ze źródełka Sao Joao (Św.Jana) i w ten sposób zaopatrzyliśmy się w ten boski trunek na parę miesięcy. Myślę, że po wyczerpaniu zapasów wrócimy jeszcze do Luso ponieważ okolica ta zwana jest również winiarską krainą i podobno warto zatrzymać się na degustację w tamtejszych winnicach.



niedziela, 7 października 2012

"Na fali"


Portugalia szczyci się jednymi z najwspanialszych plaż w Europie a na  wybrzeżu fale są tak potężne, że do wielu tutejszych miejscowości tłumnie ściągają surferzy z różnych stron świata. Niektórzy z nich uważają, że lepszą falę można "złapać" jedynie  w Australii gdzie ponoć 10% populacji serfuje (ale w towarzystwie rekinów), na wybrzeżu w Kalifornii i na Hawajach. W takim np.Honolulu desek surfingowych jest podobno więcej niż ludzi a fale są większe niż budynki:). W Europie natomiast bezkonkurencyjnym  miejscem dla wodnych szaleństw jest właśnie Portugalia a  najlepsze miejscówki do "ślizgu" to:  Sagres - najdalej wysunięta na południowy-zachód miejscowość Europy, Matosinhos (okolice Porto), Ericeira i Peniche  (okolice Lizbony) oraz Figueira da Foz w pobliżu Coimbry, w których co roku odbywają się liczne zawody w windsurfingu, surfingu czy body-boardingu dla zawodowców. Amatorzy zaś zmagają się z falami m.in. w okolicach Aveiro czyli na "naszych plażach" w Costa Nova czy Barra. W sezonie na wszystkich plażach bywa tłoczno, w pozostałych miesiącach spotyka się tu tylko rybaków, spacerowiczów z psami i oczywiście... surferrów, dla których sezon trwa okrągły rok. I tak widok kolesia z deską pod pachą w środku zimy jest tu rzeczą zupełnie oczywistą  i chyba tylko na nas zrobiło to wrażenie.  Maciek pozazdrościł surferrom zmagania z oceanicznym żywiołem i powodzenia u płci pięknej wiadomo bowiem nie od dziś, że za "surfurem" panny sznurem... I również postanowił spróbować swoich sił na desce. W tym celu udał się do Barry zwanej mekką surferów gdzie bez problemu acz za odpowiednią opłatą zapisał się do "szkółki niedzielnej" organizowanej przez Associação de Surf de Aveiro. I muszę nieobiektywnie przyznać, że idzie a raczej "ślizga" mu  się na tej fali całkiem nieźle:). Tylko musi się starać, bo pod nosem rośnie mu konkurencja i Pola już zapowiedziała, że ona też w przyszłym roku będzie na fali...








czwartek, 4 października 2012

"Z wizytą "






Portugalskie domy na pierwszy rzut oka nie różnią się bardzo od naszych z wyjątkiem tych starszych, które pokrywają dekoracyjne płytki ceramiczne zwane Azulejos. W niedzielę mieliśmy okazję nie tylko obejrzeć portugalski dom, ale również "posmakować" tradycyjnej portugalskiej kuchni goszcząc na obiedzie, na który zaprosili nas znajomi Maćka z uczelni. Nie była to do końca portugalska casa (dom), ale może dlatego, że gospodyni jest Portugalką a gospodarz pochodzi z Białorusi. W środku mieszkanie prezentowało się jeszcze bardziej okazale i wydawało się jeszcze większe. Niestety duży metraż dla nas okazał się "zabójczy" bo musieliśmy się nieźle nabiegać za Leną. I mieć oczy szeroko otwarte uważając aby nie stłukła żadnej rodzinnej pamiątki czy szklanych bibelotów, którymi był udekorowany cały dom. Poli nie trzeba było tym razem pilnować bo sama pilnowała a raczej hipnotyzowała kocura, który na początku jak zobaczył nasze "żywe srebra" dał drapaka, ale po jakimś czasie udało się Poli go udobruchać na tyle, że pozwolił na siebie patrzeć...z pewnej odległości. Był jeszcze drugi kot, który od razu zaszył się w mysiej dziurze i nie wyściubił z niej nosa przez całą naszą wizytę. Na przywitanie gospodarze poczęstowali nas caipirinhią  a potem zaprosili do stołu na "prato do dia"(danie dnia) na które składało się: secretos deporco(wieprzowe sekrety), lombinho de porco(polędwica), zapiekanka z ziemniaków oraz sałata z rukolą w sosie vinegret. Obiad był bardzo smaczny i na pewno tradycyjnie portugalski. Na deser gospodarze  podali jeszcze mus z mango, kawę oraz owocowy likier zwany Jeropiga. Ta domowa nalewka podobno najlepiej smakuje w listopadzie  z pieczonymi kasztanami. Tylko nie wiem czy dostaniemy zaproszenie na ponowną degustację, bo nasze latorośle nieźle dały się kotom we znaki, ale mam nadzieję, że do listopada zarówno gospodarze jak i ich inwentarz dojdą do siebie:).