wtorek, 18 czerwca 2013

"Santa Clara"

Chyba w żadnym państwie nie ma tak silnego kultu świętych jak w Portugalii. Tu praktycznie każde miasto i wieś ma swojego patrona i co najmniej raz w roku organizuje uroczystości ku jego czci. Przygotowania do tych wydarzeń trwają cały rok a wybrany komitet organizacyjny zbiera pieniądze na ten "zbożny" cel, planuje dekorację i przygotowuje wszystkie potrzebna rzeczy. Miejscowej fieście towarzyszą petardy i muzyka na żywo grana przez zespoły ludowe czy orkiestry dęte. Główne wydarzenie to procesja po mszy, w trakcie której niesiony jest wizerunek świętego często na jaskrawo ozdobionym podwyższeniu. A potem jest zabawa nierzadko do samego rana przy winie lanym strumieniami i przy wtórze tradycyjnych zespołów.
Patronką Coimbry jest królowa Izabela, żona króla Dionizego I, kanonizowana w 1625 r. Razem z Basią postanowiłyśmy poszukać w Coimbrze "śladów" tajemniczej Izabeli aż trop przywiódł nas do Convento de Santa Clara-a-Velha( Stary Klasztor św. Klary) będący miejscem pochówku patronki Coimbry.  Od XIV w. teren klasztoru był regularnie zalewany przez powodzie i w końcu klaryski musiał ustąpić żywiołowi i przeniosły się wraz z prochami Izabeli do wyżej położonego klasztoru Convento de Santa Clara-a-Nova(Nowy Klasztor Św. Klary). Niesamowite jest to, że stare klasztorne budynki pozostały zanurzone w wodzie i mule przez ponad 300 lat! I tylko ich najwyższe fragmenty były widoczne. Dopiero w drugiej połowie lat 90-tych miejsce to dokładnie osuszono, poddano renowacji i udostępniono zwiedzającym. Przy okazji zajrzałyśmy nie do krypty:), lecz do przyklasztornego muzeum, w którym wystawiono przedmioty odkryte podczas renowacji konwentu. Załapałyśmy się też na zabawną wystawę karykatur, na której autor "wyśmiewał" różne filmowe klasyki takie jak "Top Gun", "Casablanca" czy "Terminator". Nawet Św. Klara miała tu swoją karykaturę:). Niestety nie zdążyłyśmy już dotrzeć do Nowego Klasztoru św. Klary, w której to znajduje się grobowiec Izabeli, wykonany z litego srebra i naszą "pielgrzymkę" zakończyłyśmy w miejscowej restauracji na pysznym obiedzie:).











 Na pierwszym planie Santa Clara-a-Velha na drugim Santa Clara-a- Nova










"Santa Isabel"
"Santa Barbara"
I..."Santa Clara":)
"Zagraj to jeszcze raz Sam..."


"Lokalne" patriotki na moście Św. Klary










Tu jadłyśmy:)






sobota, 15 czerwca 2013

"Tam gdzie rodzi się porto"






W górę rzeki, ok. 100km. przed miastem Regua zniknęły gdzieś urocze miasteczka i przystanie, a pojawiły się pierwsze winnice. Krajobraz też uległ zmianie: zielone, zalesione wzgórza zastąpiły rzędy winorośli porastających szczyty. I tak o to wpłynęliśmy w najważniejszy rejon winiarski Doliny Douro, który obejmuje kilka dopływów "złotej rzeki": Corgo, Torto, Pinhao i Tua. Charakterystyczna gleba łupkowa jest kamienista i uboga, a lokalne warunki klimatyczne skrajne tzn. zimy są tu bardzo chłodne i wilgotne, a lata gorące i suche. Temperatura wzrasta również dlatego, że promienie słoneczne odbijają się od krystalicznych stoków wzgórz a ogromne bryły łupkowe absorbują ciepło w ciągu dnia i uwalniają nocą. Wszystko to stwarza doskonałe warunki do uprawy najlepszych gatunków winorośli,  z których powstaje wyborne porto. W Regua, która jest stolicą doliny Douro mieliśmy pierwszy przystanek gdzie znaczna część pasażerów opuściła nasz statek. Dalej płynęliśmy tylko z "zaprzyjaźnioną" parą Anglików, Polakiem, Azjatką i kilkoma Niemcami tak, że praktycznie mieliśmy cały "Pirate de Azul" dla siebie :). Co podobało się szczególnie dziewczynkom, które poznały tam chyba każdy zakamarek niewyłączając baru pod pokładem gdzie zapoznały się z barmanką co skończyło się wspólnym zdjęciem :). Na pokładzie też było przyjemnie , ale coraz bardziej gorąco, bo płynęliśmy po Terra Quente (gorąca ziemia), gdzie nawet krajobraz zrobił się  śródziemnomorski a na tarasowych zboczach doliny pojawiły się liczne  winnice. Płynne linie winorośli pokrywających zbocza przerywały jedynie tablice z nazwami takich wytwórców wina porto jak: Sandeman, bądź Barros czy Calem. Minęliśmy też sielskie quintas (gospodarstwa wiejskie) a wśród nich przycupniętą przy samej rzece Quinta Dona Matilde. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy również trasę kolei, która rzeczywiście wydawała się niezwykle malownicza - to biegnła blisko rzeki, to ją przecinała, wciskając się między skalane ściany. Aż dopłynęliśmy do końcowej stacji naszej podróży "w  górę rzeki"-Pinhao, która leży w samym sercu krainy porto. Podziękowaliśmy kapitanowi i obsłudze za udany rejs i wraz z nieliczną grupą "lądowych szczurów" udaliśmy się podstawionym autokarem do miejscowej quinta na winne degustacje. Po drodze jeszcze pstryknęłam parę zdjęć na stacji kolejowej w Pinhao udekorowanej  azulejos przedstawiające sceny z życia na rzece Douro. Za chwilę siedzieliśmy  już wygodnie w autobusie, który mknął serpentynami  do naszej quinta.... , która znajdowała się gdzieś hen wysoko na wzgórzach. Żałowałam tylko, że nie miałam  przy sobie aparatu (schowany był w bagażniku), bo widoki zapierały dech w piersiach. Douro z tej  perspektywy wyglądało przepięknie i rzeczywiście w słońcu jej wody mieniły się niczym złota wstęga opasująca wzgórza i winnice. Na miejscu przywitala nas podwórkowa kapela i sfora oswojonych a może ospałych psów, co jednak naszym córeczkom nie czyniło większej różnicy. W ogóle było tak sielsko, że aż szkoda było nam wracać, ale po owocnej degustacji przewodnik dał sygnał do odjazdu. Do Porto dotarliśmy  już nocą i nie mogliśmy wyjść z podziwu jak to portowe miasto pięknie wyglądało pod  jej osłoną. Jego panorama "a noite" była wspaniałym podsumowaniem tego niezwykłego rejsu pod szyldem wina Porto: od piwnic gdzie jest składowany osiągając dojrzałość aż po źródła gdzie rozpoczyna swe dzieciństwo ten zacny trunek.















































niedziela, 9 czerwca 2013

"W górę rzeki"





Ledwo kotwica "poszła w górę" a już zaproszono nas i pozostałych wycieczkowiczów na śniadanie kontynentalne czyli na słodko. Stół dzieliliśmy z parą starszych Anglików, Polakiem i sympatyczną Azjatką. Dziewczynki od razu "rzuciły" się w wir życia towarzyskiego, szczególnie Pola, która zaprzyjaźniła się z liczną ekipą z Argentyny, która mówiła, że są z "Terra Nova". W przerwach pomiędzy zawieraniem nowych znajomości dziewczynki eksplorowały statek od kuchni pod pokładem po kapitański mostek. My też dzięki temu mieliśmy okazję zwiedzić od...kuchni  całą łajbę a  w nielicznych chwilach wytchnienia  delektowaliśmy się pięknymi widokami, które zmieniały się jak w kalejdoskopie... Na początku naszego spływu "złocistą" rzeką towarzyszyła nam mgła, która otulając mijające mosty i barki przypominała portowe klimaty z Dickensa, ale za jakiś czas mgła się  podniosła i oczom naszym ukazały się nadrzeczne krajobrazy. Tarasowe zbocza gór a wśród nich maleńkie wioski i miasteczka, gdzie w piwnicach leżakuje porto. Douro zdominowała prawie wszystkie aspekty życia w tym rejonie, wijąc się niczym złocista wstęga ponad 200 km od granicy hiszpańskiej aż do oceanu. Dawniej była to dzika i nieujarzmiona rzeka, ale kiedy w XVIIIw. wyznaczono obszar produkcji porto, Douro stała się szlakiem handlowym i można przepłynąć z Porto aż do samej granicy hiszpańskiej. Obecnie, pomimo systemowi elektrowni wodnych, jest to nadal możliwe dzięki śluzom towarzyszącym tym  siłowniom. Nasz Pirata Azul z nami na pokładzie zmierzyć się musiał z trzema takimi przeszkodami: w Crestuma Lever (różnica poziomów wody 14,1 metra), Carrapatelo (35 m!) i Regua (28 m). Jednym z piękniejszych odcinków Douro, którym płynęliśmy był ten w okolicach Amarante, gdzie produkuje się słynne Vinho Verde. To miasteczko położone nad leniwym dopływem Douro wyglądało jak namalowane i już z daleka widzieliśmy zabytkowy most, czerwone dachy bielonych domów i kościołów. Podobno fajnie odwiedzić to miasteczko pod koniec czerwca kiedy to odbywa się tam huczny festiwal na cześć św. Gonzalo - patrona miłości. Stwierdziliśmy, że warto tę drogę pokonać pociągiem, którego trasa podobno jest równie malownicza jak ta rzeczna. Kiedy tak snuliśmy nasze wycieczkowe plany z rozmarzenia wyrwały nas dźwięki samby, które zwabiły na pokład resztę towarzystwa. W tym i nasze pociechy, które teraz dopiero poczuły wiatr we włosach i zaczęły tańce-hulańce po całym pokładzie. Wkrótce też pojawił się kelner dzierżąc tacę z kieliszkami bursztynowego Porto i zabawa rozpoczęła się na całego, a wszystko to w promieniach słońca, które o tej porze już nieźle przygrzewało. I tak  pewnie by dryfowało to wesołe towarzystwo gdyby nie gong wzywający na obiad, który był przepyszny tak, że dokładkom nie było końca...