niedziela, 9 czerwca 2013

"W górę rzeki"





Ledwo kotwica "poszła w górę" a już zaproszono nas i pozostałych wycieczkowiczów na śniadanie kontynentalne czyli na słodko. Stół dzieliliśmy z parą starszych Anglików, Polakiem i sympatyczną Azjatką. Dziewczynki od razu "rzuciły" się w wir życia towarzyskiego, szczególnie Pola, która zaprzyjaźniła się z liczną ekipą z Argentyny, która mówiła, że są z "Terra Nova". W przerwach pomiędzy zawieraniem nowych znajomości dziewczynki eksplorowały statek od kuchni pod pokładem po kapitański mostek. My też dzięki temu mieliśmy okazję zwiedzić od...kuchni  całą łajbę a  w nielicznych chwilach wytchnienia  delektowaliśmy się pięknymi widokami, które zmieniały się jak w kalejdoskopie... Na początku naszego spływu "złocistą" rzeką towarzyszyła nam mgła, która otulając mijające mosty i barki przypominała portowe klimaty z Dickensa, ale za jakiś czas mgła się  podniosła i oczom naszym ukazały się nadrzeczne krajobrazy. Tarasowe zbocza gór a wśród nich maleńkie wioski i miasteczka, gdzie w piwnicach leżakuje porto. Douro zdominowała prawie wszystkie aspekty życia w tym rejonie, wijąc się niczym złocista wstęga ponad 200 km od granicy hiszpańskiej aż do oceanu. Dawniej była to dzika i nieujarzmiona rzeka, ale kiedy w XVIIIw. wyznaczono obszar produkcji porto, Douro stała się szlakiem handlowym i można przepłynąć z Porto aż do samej granicy hiszpańskiej. Obecnie, pomimo systemowi elektrowni wodnych, jest to nadal możliwe dzięki śluzom towarzyszącym tym  siłowniom. Nasz Pirata Azul z nami na pokładzie zmierzyć się musiał z trzema takimi przeszkodami: w Crestuma Lever (różnica poziomów wody 14,1 metra), Carrapatelo (35 m!) i Regua (28 m). Jednym z piękniejszych odcinków Douro, którym płynęliśmy był ten w okolicach Amarante, gdzie produkuje się słynne Vinho Verde. To miasteczko położone nad leniwym dopływem Douro wyglądało jak namalowane i już z daleka widzieliśmy zabytkowy most, czerwone dachy bielonych domów i kościołów. Podobno fajnie odwiedzić to miasteczko pod koniec czerwca kiedy to odbywa się tam huczny festiwal na cześć św. Gonzalo - patrona miłości. Stwierdziliśmy, że warto tę drogę pokonać pociągiem, którego trasa podobno jest równie malownicza jak ta rzeczna. Kiedy tak snuliśmy nasze wycieczkowe plany z rozmarzenia wyrwały nas dźwięki samby, które zwabiły na pokład resztę towarzystwa. W tym i nasze pociechy, które teraz dopiero poczuły wiatr we włosach i zaczęły tańce-hulańce po całym pokładzie. Wkrótce też pojawił się kelner dzierżąc tacę z kieliszkami bursztynowego Porto i zabawa rozpoczęła się na całego, a wszystko to w promieniach słońca, które o tej porze już nieźle przygrzewało. I tak  pewnie by dryfowało to wesołe towarzystwo gdyby nie gong wzywający na obiad, który był przepyszny tak, że dokładkom nie było końca...





















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz